Wyspa Sobieszewska
I znaleźliśmy się nad morzem! „Górski” pies tym razem zamiast po wąskich ścieżkach hasał po plażach Trójmiasta. Bałtyk do pewnego czasu kojarzył nam się z letnim tłumem, parawanami, goframi, oscypkami (dokładnie o te serki robione podobno w górach nam chodzi) i miejscem gdzie napewno nie chcieliśmy być. To wyobrażenie zmieniło się kiedy pojechaliśmy tam poza sezonem. Cisza, spokój, piękna pogoda, jeszcze piękniejsze morze i kilometry plaż właściwie tylko dla nas. Od tego czasu zimowy wyjazd nad Bałtyk powoli staje się taką niepisaną tradycją, co prawda „tradycja” jest dość krótka bo powtórzona dopiero trzeci raz ale napewno wpisze się w nasze rytuały i kalendarze wyjazdowe. Lećmy więc z gór nad Bałtyk!
Ze względu na miejsce zamieszkania na południu kraju , nad morzem bywamy znaczniej rzadziej niż w górach, które właściwie są naszym drugim domem. Mam tu na myśli nie tylko weekendowe wypady ale także powolne wicie sobie gniazdka na dalsze życie. O ile szlaki górskie są nam dobrze znane , tak jeżeli chodzi o znajomość wybrzeża określiłabym ją jako bardzo, bardzo początkującą wręcz laicką. W związku z tym nie opowiem tutaj ciekawych historyjek i „smaczków” dotyczących odwiedzanych miejsc, a skupię się na walorach estetycznych i własnych odczuciach towarzyszących zakątkom, które wspólnie z George odwiedziliśmy.
George pierwszy raz nad morzem był około 2 lata temu, po mniej więcej 6 miesiącach pobytu u nas. Spędzaliśmy wtedy Święta Wielkanocne we Władysławowie. Po około półtorarocznej przerwie poczuliśmy , że potrzebujemy krótkiej odskoczni od gór, że potrzebujemy resetu i leniwie spędzonych dni. Zresztą i tak w czasie planowanego wyjazdu pogoda w górach nie zachęcała do wędrówek , stąd też obraliśmy kierunek na północ, nad Bałtyk. Tak jak wspomniałam na początku „wilkami morskimi” raczej nie jesteśmy i wybór miejsca pobytu był dość przypadkowy. Czynnikiem decydującym o tym że znaleźliśmy się w Gdańsku był fakt , że mamy tam znajomych i przy okazji mogliśmy ich odwiedzić. Okazało się , że mieliśmy „prywatnych” przewodników po okolicznych atrakcjach , za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Codzienne życie w mieście nieźle nas ostatnio zmęczyło i warunkiem który musiał być spełniony przez obiekt noclegowy było położenie daleko od centrum, bloków i miejskiego gwaru. Za namową znajomych wybraliśmy Wyspę Sobieszewską administracyjnie należącą do Gdańska. Wyspa Sobieszewska mierzy około 35 km kwadratowych , nazywana jest zielonymi płucami miasta i stanowi ewenement w skali całego kraju ponieważ od południa obmywa ją Martwa Wisła, od zachodu Śmiała Wisła , a od wschodu Przekop Wisły. Początki wyspy były bardzo dynamiczne i dość niespodziewane. Nocą z 31 stycznia na 1 lutego 1840 roku spiętrzone zatorem lodowym wody Wisły spłynęły na wioskę Neufähr i przerywając wydmowe wzgórza dotarły do Zatoki Gdańskiej. W ten sposób powstało nowe ujście zwane Śmiałą Wisłą. W latach 1889-1895 pomiędzy miejscowościami Świbno a Mikoszewo zbudowano ogromny przekop Wisły i w taki oto sposób powstał ten wspaniały zakątek Polski jakim jest Wyspa Sobieszewska.
Aby dotrzeć na miejsce musieliśmy pokonać 650 km co wg nawigacji oznaczało około 6,5 h jazdy. W praktyce wyszło o 2 h dłużej. Ciągnące się remonty, objazdy i korki na dobre nas zniechęciły. Dotarliśmy na miejsce chwilę przed północą i poszliśmy spać. Tzn. ja poszłam, bo Ignacy jeszcze pobiegł robić zdjęcia.
Rano obudziła nas piękna pogoda , widok na Martwą Wisłę i „zaparkowany” kuter rybacki. Martwa Wisła to rzeka będąca częścią Wisły Leniwki która powstała po zmianach koryta rzeki. W 1840 r. nazwę Martwa Wisła przybrał odcinek Leniwki od jej ujścia do wsi Górki, gdzie wody rzeki w wyniku zatoru lodowego znalazły nowe ujście do Zatoki Gdańskiej jako Wisła Śmiała. W wyniku przeprowadzonego w latach 1890–1895 w okolicach Świbna przekopu Wisły powstało nowe ujście Leniwki. Nazwę Martwa Wisła przybrał wówczas odcinek dawnej Leniwki od Przegaliny do ujścia przy Westerplatte w Gdańsku. Nie tracąc czasu zebraliśmy się czym prędzej i pognaliśmy na plażę. I to był punkt nr jeden naszego pobytu.
PLAŻE WYSPY SOBIESZEWSKIEJ- z pensjonatu, w którym mieszkaliśmy musieliśmy przejść około 1500m, aby dostać się na plażę ,a określenie „ musieliśmy” jest trochę nietrafione ponieważ był to bardzo przyjemny spacer przez miejscowość i cudny sosnowy las. Sobieszewo poza sezonem jest właściwie wymarłe. Pozamykane sklepiki, budki i puste ulice.
Po kilku minutach skręciliśmy w las . Ogólnie mam jakąś słabość do lasu. Zawsze fascynowały mnie piękne ośnieżone, wysokie drzewa, a tutaj zupełnie inny krajobraz. Drzewa były smukłe, rosnące na piaszczystych wydmach. Niektóre chyba przez cały swój żywot zmagały się z wiatrem o czym świadczyły finezyjne kształty jakie przybrały.
Byliśmy zdziwieni jak zielony może być las w zimie. Gdyby nie świadomość jaką mamy porę roku spokojnie możnaby stawiać na kwiecień lub maj.
Ignacy jak zwykle utknął z aparatem, George niuchał, a ja nie mogłam napatrzeć się na mchy i drzewa. Na wyspie znajdziemy około 40 km szlaków pieszych. Idąc leśnymi ścieżkami dotarliśmy do wejścia na plażę. George to wejście wyczuł dużo wcześniej niż je ujrzeliśmy na horyzoncie, bo nagle zaczął biec i ciągnąć w stronę morza. Nie pozostało nic innego jak gnać za nim.
No i dotarliśmy na piękną szeroką i bezludną plażę. Plaże Wyspy Sobieszewskiej słyną z tego, że są jednymi z najszerszych nad Bałtykiem. Ich szerokość sięga 70 m , a długość około 11 km. Jeżeli szukacie spokojnych miejsc , gdzie nie ma tłumu to Sobieszewo jest bardzo dobrym wyborem. Szczere powiem , że przed samym wyjazdem długo zastanawialiśmy się czy aby napewno jechać ponieważ pogoda była średnia , a teraz będąc już na miejscu mieliśmy słońce , falujące morze i ekstra piaszczyste plaże. Byłam zachwycona tym niecodziennym widokiem.
W momencie pisania tego tekstu przymusowo wszyscy zostaliśmy w domu , ze względu na sytuację związaną ze stanem epidemiologicznym i tak właśnie sobie uświadomiłam , że wypad nad morze był naszym ostatnim wyjazdem przed tym „dziwnym czasem”. Z tego też powodu z radością wracam do tamtych wspomnień ponieważ tak naprawdę nie wiadomo kiedy pojawi się możliwość swobodnego podróżowania i tym bardziej cieszę się , że udało nam się tam być. Wracając „ na plażę”, widzieliśmy przed sobą kilometry piachu , dość pokaźne wydmy i spienione morskie fale. George nad morzem czuł się jak „ ryba w wodzie” , albo jak szczeniak w ogromnej piaskownicy. Dawno nie widziałam u niego takiej radości. Wyglądało to komicznie , bo w już nie takim młodym psie zobaczyliśmy zwariowane beaglowe dziecko! Bieganie, skakanie, uciekanie przed falami i polowanie na wszechobecne patyki, to było to czym zajmował się nasz pies!
Zabawy nie było końca . Do tego dodajmy ciekawość pod tytułem : co to jest to morze i fale? Niby chciał wejść ale na widok przypływającej fali szybciutko uciekał. Strach mijał kiedy w wodzie był patyk, bo priorytetem stawało się wyłowienie go z morza i wtedy żadne fale nie były już straszne. No i te zapachy, jakieś takie inne niż zazwyczaj. Jak wiadomo Beagle „widzi” nosem więc bardzo trudno było mu zdecydować co robić, czy węszyć , czy biegać, czy łapać patyki. Najlepiej wszystko razem …..
A my w tym wszystkim wędrowaliśmy sobie plażą, od czasu do czasu znaleźliśmy jakieś muszelki, słuchaliśmy szumu fal i w tym slow motion spędziliśmy kilka godzin.
Z wydm ciągnących się wzdłuż plaży mogliśmy zerknąć w kierunku rezerwatu Ptasi Raj, który jest ostoją ptactwa wodnego i błotnego. Tereny zamieszkują kaczki, łabędzie, gęsi, mewy i rybitwy. Obecne są tutaj także drapieżniki takie jak : bieliki, sokoły , myszołowy czy jastrzębie. Przez rezerwat poprowadzona jest ścieżka dydaktyczna. Gdy George się już wyszalał czekała go jeszcze jedna nowa atrakcja. Bingo i Tosia, dwa zaprzyjaźnione Beagle mieszkające w Gdańsku przyszły na spotkanie. Energia wróciła i teraz 3 łaciate potworki opanowały plażę. Harcom nie było końca, a akrobacje wykonywane podczas zabawy nie miały sobie równych. Beagle z gumy!
GDAŃSK NOCĄ-to drugi punkt godny uwagi. Po całodziennych szaleństwach na plaży George padł i nie miał ochoty już nigdzie wychodzić. Wykorzystując ten moment „wymknęliśmy” się na miasto. Podjechaliśmy do centrum i na wygodnym , rozległym parkingu przy ulicy Długie Ogrody zostawiliśmy auto. Padający deszcz przeczekaliśmy na kawie i ciachu . Przyznam, że jestem łasuchem i nie trzeba było długo mnie przekonywać do tego przystanku . Kawa pyszna, ciastka wyborne więc uzupełniliśmy kalorie przed nocnym zwiedzaniem.
Udaliśmy się w stronę Głównego Miasta ( zwane też Prawe Miasto) gdzie znajduje się większość zabytków miasta. Doszliśmy do mostu na Motławie , z którego mogliśmy podziwiać widok na charakterystyczną Bramę Żuraw będącą zabytkowym dźwigiem portowym.
Następnie przekroczyliśmy Bramę Zieloną i wkroczyliśmy na ulicę Długi Targ pełniącą funkcję „ rynku”.
Ulica Długa wraz z Długim Targiem stanowi tzw. Trakt Drogi Królewskiej. Od zawsze Długa i Długi Targ były częścią miasta zamieszkiwaną przez najzamożniejszych. Długi Targ otoczony jest przepięknymi kamienicami, których fasady nierzadko pokrywają płaskorzeźby. Dzisiaj nie brakuje tam również restauracji , kawiarni czy pubów. Jednym słowem Długi Targ tętni życiem za dnia i w nocy.
Dalsza część spaceru to wędrówka krętymi uliczkami w stronę Stoczni Gdańskiej. Wiadomo, że naturalna przyroda , góry i lasy to nasz numer jeden ale czasem dla odmiany lubimy zapuścić się w industrialne zakątki.
Początki Stoczni Gdańskiej sięgają XIX wieku , a jej dzieje były bardzo burzliwe. Całą historię stoczni możecie poznać tutaj: https://stoczniacesarska.pl/pl/dziedzictwo/ .Na teren postoczniowy weszliśmy bramą nr 2, która ze względu na dobre połączenie ze Śródmieściem uznawana jest za główne wejście na teren zakładu. Wejście na teren dawnej stoczni nie stanowiło żadnego problemu ponieważ miejsce jest powszechnie dostępne i nawet późnym wieczorem można tam swobodnie wejść. Teren jest bardzo rozległy, nie brakuje tam przestrzeni. Wieczorny spacer pomiędzy ogromnymi halami zrobił na nas niesamowite wrażenie ale przyznać muszę , że czułam się trochę nieswojo. Część budynków stoi pusta i opuszczona , a w części nadal trwa produkcja. Z tego czego się dowiedzieliśmy mieszczą się tam firmy wytwarzające części do jachtów lub szyjące luksusowe fotele do ekskluzywnych łodzi. Idąc dalej doszliśmy do żurawia portowego M3, który w dzień jest również punktem widokowym na Gdańsk. Wieczorową porą mogliśmy podziwiać go tylko z poziomu morza ale i tak byliśmy usatysfakcjonowani widokiem.
Dla wielbicieli terenów poprzemysłowych taka wyprawa to nie lada gratka. Ignacy czuł się jak ryba w wodzie ponieważ uwielbia takie klimaty , a uwiecznianie tego na zdjęciach sprawiło, że zupełnie stracił poczucie czasu. Moim drugim domem są góry ale odczucia towarzyszące zwiedzaniu terenów postoczniowych były bardzo ciekawe. Dawna stocznia to także miejsce gdzie tworzy się sztukę. Namiastkę takiej twórczości mieliśmy okazję zobaczyć przechodząc obok rzeźb Czesława Podleśnego. Można znaleźć je na dawnej pochylni Wydziału Kadłubowego K-2. Dzieła są bardzo specyficzne i wymowne. Do ich powstania artysta wykorzystał rzeczy znalezione na złomowiskach, głównie części samochodowe i fragmenty maszyn rolniczych.
Artysta nie narzuca interpretacji ale wspomina, że rzeźby mogą być przesłaniem ku temu aby zastanowić się nad gromadzeniem i nadmiernym kupowaniem rzeczy. Na mnie osobiście wystawa wywarła dość upiorne i dołujące wrażenie. Kończąc spacer dotarliśmy pod ostatni budynek położony na terenie Stoczni Cesarskiej zwany Mlecznym Piotrem. Nazwa budynku to pamiątka po dawnej kawiarni o takiej właśnie nazwie. W tym miejscu ma obecnie siedzibę spółdzielnia artystów WL4. Przed budynkiem stoi zabytkowa suwnica, która rzecz jasna zasłużyła na piękne fotografie.
Trochę to trwało ale w końcu wydostaliśmy się z terenów zabytkowej stoczni i nabrzeżem Motławy udaliśmy się w kierunku samochodu. Zrobiło się już dość późno i chłodno ale widok na miasto z nabrzeża nie miał sobie równych więc jeszcze chwilę nam zajęło zanim dotarliśmy na parking i na Wyspę Sobieszewską.
LASY WYSPY SOBIESZEWSKIEJ- kolejny dzień pobytu rozpoczęliśmy od spaceru po plaży ale głównym bohaterem przedpołudnia był wydmowy las i wycieczka w „góry”. Tak, dobrze czytacie! Może to zbyt szumne stwierdzenie ale nad morzem znaleźliśmy góry a raczej jedną górę. Udaliśmy się w rejon Hotelu Orle i stamtąd wprost na plażę. Psy miały radochę ze wspólnej zabawy, a my w dalszym ciągu delektowaliśmy się widokami i chłonęliśmy morze. Po kilku kilometrach weszliśmy na wydmy i jedną ze ścieżek zapuściliśmy się w las.
Doszliśmy do zielonego szlaku (długość 10 km) aby dotrzeć nim na najwyższy szczyt Wyspy Sobieszewskiej – Górę Orlą . Góra Orla to nic innego jak wysoka wydma, która mierzy całe 32 m npm i jest najwyższym wzniesieniem w tym rejonie Polski. Nie mogliśmy sobie odpuścić przyjemności postawienia stopy na jej „ szczycie” i tak oto staliśmy się dumnymi zdobywcami Góry Orlej! Gdyby nie tablica informująca, że jesteśmy na miejscu nawet nie wiedzielibyśmy , że to tutaj. Jaka góra taki szczyt. Co do widoków to nie mieliśmy pod stopami głębokich dolin, ale za to otoczeni byliśmy gęstym sosnowym lasem.
Gdzieniegdzie w oddali pomiędzy drzewami dostrzec można było falujący Bałtyk. Reszta wycieczki do powrót do samochodu tym samym lasem ciągnącym się przez całą wyspę. Raz pod górkę , raz z górki i tak cały czas. George zadowolony bo dla niego nadmorskie zapachy to rarytas i nadal nie miał ich dość. Spokojnym krokiem dotarliśmy do samochodu. W planie był przejazd kilka kilometrów w stronę Świbna i udanie się na spacer do rezerwatu Mewia Łacha ale deszcz skutecznie pokrzyżował nam plany i resztę dnia spędziliśmy w pensjonacie.
GDYNIA ORŁOWO I KLIFY– po deszczowym popołudniu ostatni dzień pobytu nad morzem przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, którą postanowiliśmy wykorzystać na spacery w okolicach Gdyni Orłowo czyli po południowej dzielnicy Gdyni. Co nas tam przygnało? Dwie rzeczy: molo i klify. Molo zawsze kojarzy mi się z Sopotem i z tym , że nie można tam wejść z psem. W Gdyni sytuacja wygląda znacznie lepiej z punktu widzenia psiarza, bo możemy po molo spacerować z czworonogiem.
Pierwsze molo w Orłowie zostało wybudowane w 1934 r. i miało ponad 400 m długości. Ostatnio wyremontowano je w 2007 roku i ma obecnie 180 m długości. Po spacerze w lesie gdzie było ciepło i przyjemnie na molo dość mocno nas przewiało. Pomimo słonecznej pogody , zimny wiatr dał popalić ale cóż tak jest nad Bałtykiem. Z molo wyraźnie było widać klif gdyński będący wizytówką miasta. Klif w gdyńskim Orłowie rozciąga się na długości około 650 m i zbudowany jest głównie z gliny morenowej i piasków gliniastych oraz żwirów pochodzenia lodowcowego. Niemal pionowe zbocze ma różne wysokości, a największe przewyższenie dochodzi do 40 m ponad poziom wody w Zatoce Gdańskiej.
Z roku na rok klif w Gdyni o jeden metr zmniejsza swoją powierzchnię. Morza powiedzieć , że Bałtyk upomina się o swoje. Gdynia Orłowo jest bardzo popularnym miejscem zarówno wśród mieszkańców jak i turystów stąd też nie cieszyliśmy się już takimi pustkami i ciszą jak w Sobieszewie. Nie przeszkadzało nam to jednak w podziwianiu tego cudu natury.
Usatysfakcjonowani spacerem z żalem dotarliśmy na parking i niestety zakończyliśmy nasze wojaże nad Bałtykiem. Potrzebowaliśmy takiej odskoczni od dobrze znanych nam gór i tak jak wspomniałam na początku Bałtyk poza sezonem napewno wpisze się w nasze podróżnicze tradycje. Chwila zwolnienia i wrzucenie „na luz” napewno się przyda, chociażby po to aby jeszcze bardziej zatęsknić za górami😉.
PRAKTYCZNIE:
- o dojeździe do Gdańska pisać nie będę bo w dobie nawigacji GPS każdy sobie poradzi , z centrum Gdańska na Wyspę Sobieszewską mamy jakieś 20-25 minut jazdy, do Sobieszewa dociera również komunikacja miejska
- nocleg: podczas pobytu nocowaliśmy w Pensjonacie Stara Wędzarnia. Goście przyjmowani są z psami ( obowiązuje dodatkowa opłata za czworonoga), na terenie jest też dostępny parking